czwartek, 27 września 2012

Jesteś Bogiem


W gruncie rzeczy jestem sezonowcem, bo cośtam o Magiku słyszałem (że rymował w Kalibrze, a potem w Paktofonice, że się zabił, no i te najbardziej znane utwory czyli plus i minus oraz Jestem bogiem), ale dopiero w ostatnim tygodniu posłuchałem całej Kinematografii. Natomiast w hip-hop ogółem wkręcam się już od jakiegoś czasu i filmem zainteresowałem się dość mocno, do tego stopnia, że przed premierą przeczytałem kilka dotyczących tej produkcji wywiadów, zarówno z PFK jak i K44. Więc pewnych rzeczy się spodziewałem, a o innych miałem wręcz wyrobiony pogląd jeszcze przed obejrzeniem. 


Aha, będą spoilery - ale cmon, to film niemalże dokumentalny.

Przede wszystkim całość jest mega solidna. Dobre aktorstwo, udźwiękowienie, montaż. Klimat śląska i ogólnie przełomu tysiącleci oddany dobrze, na tyle na ile mogę go ocenić sam ledwo pamiętając i znając głównie z opowieści. Za to średnio mi pasują pewne rozwiązania, jeśli chodzi o scenariusz. Po pierwsze, podział fabuły między Fokusa, Rahima i Magika. Na początku film przedstawia nam całą trójkę, ale potem Magik wychodzi na główny plan i pozostali stają się jedynie tłem dla niego. Później wszyscy działają jako zespół i wątki osobiste są zepchnięte na dalszy plan, a na końcu jest to film praktycznie tylko o Magiku. Rozumiem, że z oczywistych przyczyn to Magik jest najbardziej znanym członkiem i najwięcej w związku z tym zespołem przeżył (hehehe), ale film miał być jednak o całej trójce, a Rahima od Fokusa nie mogłem rozróżnić przez pół seansu.


Szkoda też, że scenarzysta nie poradził sobie z pogodzeniem tego, że Magik był już w tym momencie legendą i dodaniem emocji do historii, co zrobił pokazując "Kinematografię" jako płytę rodzącą się w bólach. Mówię tu głównie o wspomnianej w wywiadzie przez członków Kalibra scenie, w której Magik wysupłuje ostatnie pieniądze z kieszeni, żeby wykupić jeszcze kilka minut w studiu na dogranie utworu. Przypominam, że on w tym momencie był już po pełnej sukcesów karierze z Kalibrem, ta sama wytwórnia wydałaby Paktofonikę z pocałowaniem ręki. Oczywiście sytuacja była całkiem możliwa - być może muzycy wybrali lepiej płatną ofertę i później chcąc pokazać profesjonalizm postanowili doprowadzić sytuację w studio do końca, bez przyznawania się do niedopełnienia terminu i proszenia o dodatkowe pieniądze (całkiem słusznie, co pokazała późniejsza scena). Ale zupełnie nie to wynikało z kinowego obrazu.


No i nie rozumiałem do końca podejścia filmu do moheruany. Z jednej strony nie mieli oni problemu z pokazaniem, że Magik gdzieśtam jara, a z drugiej marihyłana została jakby przemilczana w końcowej części filmu. Magik zachowywał się identycznie jak Rysiek Riedel w Skazanym na Bluesa, był coraz większym wrakiem człowieka. Nachodził swojego producenta, stał się grzeczny, wręcz usłużny, błagał o jeszcze trochę kasy. A kiedy już się zdawało, że wszystko idzie ku dobremu, to ten nie wytrzymał. Była to dość dziwna, nie wytłumaczona całkowicie przez film przemiana - wszystko sugerowało, że to narkotyk zepsuł mu głowę, ale nie było chyba ani jednej sceny, w której zły nastrój i otępienie łączyły się z jaraniem. Na upartego można by nawet stwierdzić, że film promuje używkę. No i nie do końca rozumiem, czemu wątek z WKU, o którym ludzie z otoczenia Łuszcza mówili w wywiadach krótko po jego śmierci został kompletnie zignorowany, bo byłby znacznie ciekawszy i sensowniejszy od tego, co zdawało się popchnąć Magika do samobójstwa w filmie.


Natomiast większość tego blednie przy dwóch scenach - pierwszym koncercie Paktofoniki i wcześniej, kiedy na klatce schodowej magik zarapował "plus i minus" acapella. W obu momentach miałem dreszcze (znowu nasuwa się skojarzenie ze SnB, gdzie równie mocno przeżyłem "List do M"). Do znalezienia na YT, ale jednak polecam kino.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz