sobota, 4 lipca 2015

Legend of Korra - Air

Tak jak nad The Last Airbender zachwyty piał prawie każdy fan animacji (łącznie z niżej podpisanym), Korra zdaje się być jednym z bardziej kontrowersyjnych tematów w tym środowisku. Opinie są podzielone, ale nie tylko skrajne - w dyskusjach można zobaczyć cały przekrój gustów, oczekiwań i wrażeń. Już od dłuższego czasu chciałem dodać swoją cegiełkę, ale moja opinia o Korrze zmieniała się z sezonu na sezon i z odcinka na odcinek. Czasem byłem w stanie sformułować co mi przeszkadzało w danym epizodzie, a innym razem nawet po głębszym przemyśleniu przychodziło mi do głowy tylko złe tempo.

Tekst ten kieruję do osób, które już oglądały Korrę, albo nie planują jej oglądać (innymi słowy - uwaga, spoilery!). Serial się skończył, więc pora, by poznać odpowiedź na ważne pytanie: co było największą wadą Księgi Powietrze?

Czy to ten koleś?

1. TLA było opowieścią drogi. Bohaterowie właściwie co odcinek trafiali w zupełnie nowe miejsca i poznawali nowych ludzi, albo nowe oblicza starych znajomych. Pokonując przeszkody rozwijali się i rośli w siłę, a dzięki nabytym doświadczeniom mogli stawić czoła temu, co czekało ich na końcu podróży. Chociaż ten rodzaj historii wymaga dużej różnorodności, to jednak nie każde odwiedzane miejsce i poznana postać muszą być skomplikowane i wielowymiarowe. Wystarczy, że będą tłem dla naszych bohaterów - nowymi okolicznościami, które pozwolą im pokazać się z innej strony, postawią w trudnej sytuacji, albo wydobędą niespodziewaną reakcję. Stworzą pozory ciekawego i pełnego różnorodności świata i tym samym pozwolą nam na łatwiejszą immersję. Jeśli masz ciekawych bohaterów, to po prostu wrzuć ich gdziekolwiek i daj im pretekst do działania - w ten sposób rozwijasz zarówno ich, jak i świat.

W Legendzie Korry twórcy podejmują się nowego zadania - chcą stworzyć żywe, ciekawe miasto. W pewnym sensie to łatwiejsze od tego, co zrobili w TLA. W końcu zamiast tworzyć kilkanaście miejsc które bohaterowie odwiedzają w trakcie podróży, wystarczy stworzyć jedno. Rzecz w tym, że to jedno miejsce musi być dużo ciekawsze od epizodycznych lokacji. Wiąże się to z fundamentalną zmianą sposobu prowadzenia opowieści. Serial nie dostarczy ekscytacji i poczucia świeżości towarzyszących wizycie w nowym miejscu, więc potrzeba czegoś w zamian. Miasto musi być żywe i wielowarstwowe, a bohaterowie muszą je wiecznie odkrywać na nowo. Powinno sprawiać wrażenie, że dzieje się w nim dużo więcej, niż to, co widzimy na ekranie. Inaczej wyda się martwe i stanie się jedynie zbiorem teł dla wydarzeń, nigdy nie będzie ich katalizatorem ani integralną częścią.

Chociaż prowadzenie akcji na zamkniętym obszarze jest wymagające, to daje możliwość zrobienia czegoś, co było niemożliwe w TLA - stworzenia sieci powiązań między miejscami, ludźmi i wydarzeniami. W końcu prawdziwej natury miasta nie da się objąć rzutem oka - architektura i charakterystyczne obiekty to tylko jeden z wielu elementów. Potrzeba bohaterów drugo i trzecioplanowych, pokazujących jak wygląda życie różnych grup społecznych - jak wyglądają ich mieszkania, gdzie pracują, jak spędzają czas wolny. Potrzeba ośrodków społecznych, w których będą się spotykać i splatać losy. W końcu potrzeba wydarzeń, które bezpośrednio dotkną tylko część osób, ale pośrednio ich skutki będą roznosić się jak fala, pogłębiając wrażenie żywego organizmu, którego człony nie mogą funkcjonować całkowicie niezależnie od siebie. Takimi miastami mogą się pochwalić seriale superbohaterskie w stylu Spidermana, w którym dualizm cywilnego i zamaskowanego życia pozwala nam zobaczyć dwa różne oblicza miasta (które czasem się spotykają, co pogłębia imersję). Jeszcze lepszym przykładem jest Gravity Falls, które idealnie oddaje klimat małego miasteczka w którym wszyscy się znają, postaci poboczne regularnie przewijają się w tle wydarzeń, w których nie odgrywają roli, a dawne postaci tła czasem wchodzą na bliższy plan.

Przypadkowe spotkanie w parku to jedna z moich ulubionych klisz

Niestety, w Korrze mamy do czynienia z pesymistycznym scenariuszem. Miasto poznajemy wyrywkowo, tak jakby były w nim tylko 2-3 miejsca warte uwagi, a wszystko inne było jedynie wypełniaczem. Praktycznie każda postać poboczna zostaje wpleciona w główny wątek, co tworzy wrażenie sztuczności, redukując je do roli narzędzia fabularnego. Serial próbuje jakby iść na skróty - pominąć etap budowania świata i od razu rzucić nas w wir wydarzeń. Stara się skupić na jednym wątku i nie pozwala przesadnie rozrosnąć, żeby nie mieć potem problemu z pozamykaniem wszystkiego... Co jest dobrym podejściem w opowieści drogi gdzie jedyną stałą między odcinkami jest mała grupa bohaterów, ale pozostawia poczucie niesmaku i zmarnowanego potencjału kiedy co odcinek widzimy to samo, nudne i puste miejsce.

Stadion do probendingu mógłby spełnić rolę miejsca, wokół którego kręci się fabuła, ale niestety jest nadużywany w pierwszej połowie serialu i kompletnie olany w drugiej. Poza tym probending przez cały czas jest nam sprzedawany jako wątek poboczny, który aż do ostatniego odcinka nie splata się z główną linią fabularną. Z kolei o wyspie airbenderów i siedzibie rady miasta można powiedzieć, że są wykorzystane w sam raz - poznajemy je z odmiennych stron i dzieją się w nich różnorodne wydarzenia. Ale takich miejscówek powinno być po prostu więcej - większość z nich (knajpy, mieszkania, ulice, kryjówki i miejsca spotkań rebeliantów) albo pojawia się tylko raz, albo jest na tyle sztampowa, że nawet nie dałoby się poznać, gdyby bohaterowie to samo miejsce odwiedzili dwa razy. Poraża też ilość lokacji w finale sezonu, o których istnieniu wcześniej nie wiedzieliśmy - co podkreśla, jak nieistotną rolę w fabule odgrywa miejsce wydarzeń.

To powinna być zapadająca w pamięć scena

2. Jedną z cech najmocniej definiujących LoK jest jej stosunek do TLA. Nie sposób nie zauważyć wszelkiej maści nawiązań, kontrastów i odbić przeszłych wydarzeń. Mój stosunek do tej decyzji waha się między obojętnością, a zniesmaczeniem. Finezyjne nawiązywanie do poprzednika może oczywiście dać dobry efekt, rozwijając wcześniejsze pomysły, dając okazję do ujrzenia dawnych bohaterów w całkowicie nowym świetle czy po prostu pokazując, jak zapamiętała ich historia. Ale jeśli zrobić to nieumiejętnie, to wszystko wyda się wymuszone i na siłę, jak u pewnego znanego reżysera.

Aanga poznajemy jako przeciętnego mnicha z narodu powietrza. Na początku nie chciał być w ogóle avatarem, a jak już się na to godzi, to nie przechodzi tradycyjnego treningu. Pozostałe żywioły poznaje w trakcie podróży, od takich nauczycieli, jakich udaje mu się znaleźć. Za to Korra dorasta w odizolowanym środowisku, trenując bendowanie pod okiem organizacji Biały Lotos. Cieszy się z bycia avatarem i bez trudu posługuje się wodą, ogniem i ziemią, ale nie ma w niej za grosz uduchowienia i smykałki do kontrolowania powietrza. Aang był bardzo dojrzały jak na swój wiek, a Korra jest typową nastolatką z szalejącymi hormonami. Aang uciekł z domu po to, by nie być avatarem. Korra ucieka z domu po to, żeby stać się nim jak najszybciej. Tutaj nie mam zarzutów - porównania między dorastaniem dwóch avatarów nie są nachalne i seriale uzupełniają się, pokazując łącznie naukę wszystkich czterech żywiołów i zarówno typowy jak i nietypowy trening avatara.

Korra wynalazła też internetowe powiedzonka

Z kolei problemem jest dla mnie to, jaką rolę odgrywają bendowanie energii i krwi. Pierwsze poznajemy dopiero w ostatnim odcinku TLA, kiedy Aang korzysta z danej mu przez Lwiożółwia zdolności do odbierania innym bendingu. Używa jej jako ostateczności - kiedy jakiś bender staje się zagrożeniem dla świata i nie ma wątpliwości, że ze swoimi umiejętnościami byłby nim zawsze. Z kolei bendowanie krwi odkrywamy w chyba najmroczniejszym odcinku tej serii, w którym staruszka z narodu wody mści się na obywatelach narodu ognia bendując krew w ich ciele, czyniąc ich swoimi marionetkami.

Już w trzecim odcinku Korry dowiadujemy się, że w Republic City działa aktywista znany jako Amon, który również posiada zdolność odbierania bendingu i zamierza pozbawić go cały świat. Średnio mi się to podoba - w TLA ta umiejętność została przedstawiona jako coś bardzo mistycznego, niezwykłego i oczywiście dostępnego tylko dla avatara. A teraz powraca na samym początku, jako pierwsze zagrożenie dla Korry. Niemniej to ciekawy koncept - umiejętność, która dla Aanga była ratunkiem przed koniecznością zabicia groźnego przeciwnika, wpada w niepowołane ręce i staje się groźną bronią. Poza tym to otwiera świat możliwości - skąd nie-avatar zdobył tę umiejętność? Czyżby od duchów? Czyżby Amon wcale nie miał tej umiejętności i  współpracował ze swoimi ofiarami, które tylko udają utratę zdolności? A może to Aang we własnej osobie, który w jakiś sposób złamał cykl reinkarnacji avatarów i pozostał na tym świecie mimo narodzin Korry?

Zbyt często fałszywe przecieki są lepsze od rzeczywistości

Odpowiedzią na wszystko okazuję się być bendowanie krwi. Umiejętność, którą wedle naszej wiedzy w TLA posiadały raptem dwie osoby. Problem w tym, że wyjątkowość jest ciekawa tylko wtedy, kiedy mamy porównanie do zwyczajności. Zatem bendowanie krwi jest wyjątkowe, bo to umiejętność posiadana przez nielicznych benderów wody. W podobny sposób LoK próbuje nas zachwycić tym, że w serialu pojawia się bender krwi, który może bendować nawet bez pełni księżyca. Ale co jest w takim razie zwyczajnością? Ta jedna staruszka z TLA, która mogła po prostu być słabym benderem? Katara, która wedle naszej wiedzy użyła tej zdolności tylko dwa razy i raczej nie spieszyła się do badania jej właściwości? Bendowanie krwi od razu wydało mi się oznaką braku pomysłu ze strony twórców, typowym narzędziem fabularnym wprowadzonym tylko po to, by służyć czemuś innemu. Narzędziem, które na siłę tłumaczyli i przedstawiali w taki sposób, jakby był to dla nich przykry obowiązek.

Dlatego gdy odpowiedzią na nurtujące widzów pytanie okazało się być "Amon jest tak wyjątkowy, że swoim bendowaniem krwi odbiera bending innych", to nie mogłem uwierzyć, że oglądam serial od tych samych twórców, którzy robili TLA. Do tego, o czym mówiłem wcześniej, dodajcie sobie, że bendowanie krwi to najmniej efektowna umiejętność w całym uniwersum. Miotanie ognia, przenoszenie gór, tworzenie wichury - efektowność towarzyszy nawet rzadziej spotykanym umiejętnościom, takim jak leczenie czy rażenie prądem. A tutaj twórcy zdecydowali się na zdolność, która oryginalnie wywoływała raczej niepokój niż zachwyt - w końcu widać ją było głównie w bólu na twarzach kontrolowanych osób. Staruszka z TLA używała jej do torturowania, a nie do walki. A tutaj przedstawiana jest jako ostateczna, niepokonana umiejętność bojowa, której oprzeć można się tylko w stanie Avatara.

Skoro już jesteśmy przy bendowaniu: W TLA poznaliśmy specjalne techniki, którymi posługuje się tylko garstka benderów. Wspomniałem już o rażeniu prądem, które było umiejętnością przekazywaną w rodzinie królewskiej narodu ognia. Toph odkryła, że benderzy ziemi są w stanie kontrolować również metal. W Korrze obie te umiejętności są dostępne dla mas - benderzy ognia pracują w elektrowniach, ładując prąd w transformatory, a benderzy metalu są oficerami założonej przez Toph policji. Trochę żal wyjątkowości związanej z tymi zdolnościami, ale w nowoczesnym Republic City nie ma miejsca na wyjątkowość - zamiast tego jest udzielanie swoich talentów na rzecz dobra wspólnoty. Efekt jest nieskończenie lepszy niż przy bendowaniu krwi. Gdyby najpierw przedstawiono nam je jako umiejętność używaną przez gangsterów czy innych "benderów na zlecenie", a dopiero potem zachwycano tymi wyjątkowymi benderami z rodziny Amona, to wpisałoby się to w narrację upowszechnienia się technik dawniej dostępnych nielicznym. Tego jednak niestety zabrakło.

Ostatnim problemem o którym wspomnę jest wykorzystanie postaci z TLA. To już bardziej kwestia preferencji, ale w tym wypadku ich nadużywanie wydaje się wpisywać w trend nawiązywania do poprzedniej serii po to, żeby zwiększyć prestiż bieżącej. Aang jako duchowy przewodnik Korry i jego syn jako głowa narodu powietrza byli naturalną koleją rzeczy. Ale oprócz tego mamy Katarę jako mentorkę Korry, córkę Toph jako komisarza policji, wnuka Zuko jako generała wojskowego i Sokkę jako prokuratora, a ta lista rośnie z każdym sezonem. Całkiem sporo, jak na mój gust.

Nieustające porównania ze starymi postaciami nie pomagają polubić nowych

3. A więc Amon, główny antagonista tego sezonu, potocznie znany jako "zmarnowany potencjał". Tajemniczy, zamaskowany koleś, który twierdzi, że bending jest z natury czymś złym - używanym do prowadzenia wojen i dokonywania przestępstw. Uważa, że benderzy używają swoich zdolności do pomiatania tymi, którzy urodzili się bez bendingu. Jego rozwiązanie? Zebrać sobie rzeszę popleczników, zlecić stworzenie broni zdolnej do walki z benderami i wyposażyć w nią swoją partyzancką armię, a w ostatecznym rozrachunku pozbawić cały świat bendingu. Amon jest przedstawiony jako idealny lider rewolucyjny - silny, pewny siebie, porywający tłumy przemowami i tworzący strategie, w który ciężko doszukać się dziur. Człowiek z wizją, którą konsekwentnie realizuje.

Co poszło nie tak? Cóż, jak wspomniałem - Amon jest antagonistą. Od początku jest obrazowany jako "ten zły", zagrożenie, które trzeba powstrzymać za wszelką cenę. Ale nie chodzi o to, czy miał rację, czy nie. Chodzi o sposób, w jaki serial zadaje to pytanie, a także to, że bohaterowie kompletnie je olewają. Bo trzeba zauważyć, że pierwszymi ofiarami Amona są gangsterzy i drużyna probenderów, która zdobyła mistrzostwo oszukując. A jednak nikt nie zadaje sobie pytania, czy tacy ludzie powinni móc bendować. A żeby widz nie miał wątpliwości, że Amon jest złym kolesiem, to widzimy, że jest niesłowny - obiecuje spotkać się z Avatarem 1 na 1, a zamiast tego szykuje pułapkę. Do tego jeden z jego popleczników jest nierozsądny - nienawidzi wszystkich benderów dlatego, że zabójca jego żony był benderem. A w końcu okazuje się, że Amon sam jest benderem i sam ten fakt sprawia, że jego poplecznicy go opuszczają.

Warto zauważyć, że bending jest używany nie tylko do walki, ale też do uprawiania sportu, do tworzenia sztuki, a nawet do pracy. A jednak nikt o tym nie wspomina, kiedy Amon demonizuje benderów i zastosowanie ich zdolności. Serial pozwala mu przekonywać widza do swoich racji i nawet pokazuje przykłady tego, jak rzeczywistość potwierdza jego tezę. A w zamian jedynie swoim tonem metaforycznie macha palcem, mówiąc: "Uważajcie! Nie dajcie się nabrać na jego logikę i retorykę, to jest bardzo zły człowiek!" A jako jego upadek pokazują dwa niewielkie kłamstwa, które jedynie poprawiały jego wizerunek, ale nie zmieniały ideałów.

Powyżej: poprawa wizerunku

4. Jednak odpowiedź na pytanie ze wstępu jest banalna. Największą wadą pierwszego sezonu Korry jest jego tempo. Powszechnie znanym wśród fanów faktem jest to, że serial oryginalnie był rozpisywany na 20 odcinków, ale producent zgodził się jedynie na 12 i trzeba było dokonać cięć. Odbiło się to w bardzo nierównym zbalansowaniu wątków, braku rozwoju postaci pobocznych, pospiesznym otwarciem i koślawym zamknięciem niektórych kwestii oraz bardzo powierz-chownym potraktowaniu każdego tematu, który nie był kluczowy, dla rozwoju fabuły. W serialu brakowało głębi i atmosfery, były tylko dialogi i sceny akcji.

Pierwszy sezon Korry nie był dziełem na miarę The Last Airbender i chociaż rozpalał wyobraźnię projektami miasta i postaci, to historia, scenariusz, elementy komediowe i reżyseria pozostawiły wiele do życzenia. Co prawda serial doczekał się czasów świetności, ale warto pamiętać, że najpierw zaliczył falstart.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz