środa, 9 kwietnia 2014

10 ulubionych seriali

Cześć koledzy. Ostatnio myślałem dużo nad kilkoma serialami, które bardzo lubię i uznałem, że zrobię listę dziesięciu ulubionych. Większość to kreskówki, bo prawdziwi ludzie nie są tak fajni jak rysowani. Na początek kilka wyróżnień: South Park (nie znalazł się w top10 bo to dla mnie bardziej program rozrywkowy niż serial), Adventure Time (nigdy nie wiem czego się spodziewać), Fineasz i Ferb (muzyka i uroczość), Watamote (tematyka jedyna w swoim rodzaju), Teen Titans (bohaterowie, których nie da się nie lubić), Death Note (co prawda wolałem mangę, ale ciężko odmówić serialowi bycia dobrą adaptacją).

10. X-Men

Bardzo lubię seriale, które biorą całą serię komiksów, wybierają z niej najlepszych bohaterów i najlepsze historie, a następnie przedstawiają je w nieco odświeżonej formie. Seria X-Men z lat 90. to jedna z pierwszych dużych i dobrze zrealizowanych tego typu produkcji. Właściwie równie dobrze mógłbym na tym miejscu umieścić Hulka albo Spidermana (też z lat 90.), ale X-Meni wygrywają jednak pod względem skali i tego, że udało im się utrzymać założenie w ryzach. Zebrali najbardziej wyraziste (a przy tym nieinfantylne) postaci i umieścili je w różnych, ciekawych sytuacjach, które dodały im dodatkowej głębi. A mając już 9 ciekawych, rozwiniętych bohaterów, wrzucali ich do wydarzeń na większą skalę, odtwarzając choćby Rejestrację Mutantów, Sagę Feniksa czy Erę Apokalipsa. Może trochę kwestia nostalgii, ale bardzo lubię seriale Marvela z lat 90., a ten był chyba najlepszy.

9. Spongebob Kanciastoporty

Zarówno Nick jak i CN mają swoje charakterystyczne style reprezentowane przez klasyczne serie obu stacji telewizyjnych - Spongebob jest jakby esencją Nickelodeona. Z jednej strony mamy same absurdalne motywy - głównym bohaterem jest morska gąbka mieszkająca w ananasie, która jest nerdem (w tym klasycznym słowa znaczeniu) pracującym w fast foodzie. Jego koledzy to głupia rozgwiazda, marudna ośmiornica, genialna wiewiórka, oraz skąpy krab wraz ze swoim śmiertelnym przeciwnikiem, planktonem. Mimo tego, że prawie cała akcja serialu dzieje się pod wodą, to widzimy w nim ogniska, pochodnie, mycie rąk, branie kąpieli czy nawet plażę - bo tak. Ale sam sposób prowadzenia opowieści nie jest zbyt absurdalny. Mamy historie o przyjaźni, o smutku, o poczuciu winy, ale też wściekłość, zawiść czy wręcz nienawiść. Jest chamstwo, jest wykorzystywanie innych, są niedopowiedzenia. Do tego dochodzi porównanie zwyczajnie i rozsądnie zachowujących się postaci pobocznych z głównymi bohaterami, których można łatwo podzielić na dobrych, złych i głupich. Cały ten kontrast pomiędzy motywami, sposobem prowadzenia opowieści i powagą różnych postaci jest kluczowy w odbiorze serialu. Dzięki temu, że nie wszyscy dookoła zachowują się jak wyjęci z bajki dla dzieci, to infantylizm Spongeboba czy Kraba czyni ich zabawnymi postaciami. Ale największą siłą serialu jest dla mnie perfekcyjne wyczucie momentu - twórcy po prostu wiedzą kiedy wrzucić jakiś żart, jak długo go trzymać i jak wiele razy powtórzyć. Innymi słowy, to po prostu zabawna kreskówka.

8. Regular Show

Chyba jedyny serial, który śledziłem już od pilota i z niecierpliwością czekałem na premierę. I nadal mi się nie znudził mimo tego, że prawie każdy odcinek powtarza formułę pierwszego. Na początku nic dziwnego, co prawda postacie to antromorfizowane zwierzęta, yeti i automat z gumą do żucia, ale zachowują się jak przeciętni ludzie. Potem robią coś w miarę zwyczajnego, ale przedstawionego jako coś niezwykłego. A potem coś zwyczajnego przeradza się w coś niesamowitego. A jak już sobie z tym poradzą, to momentalnie wszystko wraca do normy. Nie będę ukrywał, że motyw przewodni (coś niewielkiego zmienia się w coś ogromnego) jest bliski memu sercu, a do tego nie patrzę na serial zbyt krytycznie, a raczej staram się dla niego wykrzesać jak najwięcej miłości. Ale wydaje mi się, że jest ona uzasadniona przy tym, w jak różny sposób twórcy wykorzystują motyw przewodni, unikając tzw. dorosłego humoru czy przesadnie internetowej losowości. Serial wyznaczył swoje ramy i ściśle się ich trzyma, ale zaskakuje tym, jak blisko krawędzi jest w stanie podejść za każdym razem. Czy to jeden z odcinków nawiązujących do lat 90., czy parodiujący popkulturę, czy wymyślający coś zupełnie z czapy: slogan "Regular Show - it's anything but" bardzo dobrze opisuje serial.

7. Jam Łasica

Tak jak Spongebob jest dla mnie esencją Nicka, Jam Łasica jest jego odpowiednikiem w Cartoon Network. To humor nieco wulgarny, przedstawiający często obrzydliwe postacie rozbawiające nas w najbardziej prostacki sposób (brzydota, mówienie jak osoba opóźniona umysłowo, przemoc fizyczna). Do tego trochę dziwacznych pomysłów przedstawionych jednak w taki sposób, żeby nikomu się nie kojarzyły z niczym więcej niż ich rolą w danym serialu. A jednak obok tego mamy też równie ciekawe co absurdalne pomysły, zaskakujące sytuacje i zabawny humor słowny. Paradoksalnie jak byłem młodszy to nie lubiłem kreskówek na Cartoon Network, do dziś zresztą nie jestem fanem większości z nich - humor w stylu pawiana nie odmieniającego wyrazów i wkurzającego się, kiedy ludzie śmieją się, że ma goły tyłek... Jakoś długo do mnie nie uderzył. Ale jest coś w Jam Łasicy co sprawia, że chcąc nie chcąc często wracam do tego serialu. Może to te drobne rzeczy, jak fakt, że za każdym razem jak pawian się wypowiada, to w tle puszczane są odgłosy prawdziwych pawianów. Może jednak absurdalny humor, którego przykłady można znaleźć w praktycznie każdym odcinku. Może kwestia zabawnych min i śmiesznego sposobu wypowiedzi. A może to wszystko zbiera się na zabawny serial, razem z faktem, że każdy odcinek ma inne tło i jedyne co je łączy, to postaci Łasicy, Pawiana i Czerwonego.

W każdym razie, moim zdaniem serial błyszczy w odcinkach takich jak ten, w którym Pawian pisze własną książkę. Staje się ona mega hitem, ale Łasica obawia się, że zmniejsza IQ czytających. Zasmucony tym, że ma pozostać jedyną inteligentną istotą na świecie, postanawia przeczytać tę książkę. Stwierdza, że jest niezła, i w dodatku nie głupieje. Odkrywa, że tak naprawdę ludzie od zawsze byli idiotami, tylko jakoś wcześniej nie zauważył. Nie jestem w zasadzie fanem klasycznego Cartoon Network, ale Jam Łasica to najwyraźniej jeden z tych przypadków, kiedy efekt końcowy jest czymś więcej niż sumą części składowych.

6. Justice League / Young Justice

Wzorując się na moim idolu Dougu Walkerze, umieszczam na jednej pozycji dwa powiązane ze sobą seriale, w tym przypadku o drużynach superbohaterów w świecie DC. Ligę Sprawiedliwych gdzieśtam zapamiętałem dzięki temu, jaki miała rozmach i jak niesamowite rzeczy się tam działy. Chociaż bardzo się cieszę, że CN pozwoliło Warner Bros. zrobić serial, w którym akcja toczyła się powoli i każdy odcinek był dwuczęściowy, to jednak momentami zbyt niskie tempo potrafiło zanudzić. Na bardziej wartkiej akcji zyskała druga seria, JL: Unlimited, której pierwsza połowa szczególnie przypadła mi do gustu. Ciekawy wątek spajający całość, odtwarzanie ikonicznych historii z komiksów, rola i realizacja postaci Questiona i szereg zapadających w pamięć momentów. Zresztą, ostatni sezon też miał kilka wartych uwagi odcinków, zwłaszcza jeden o Flashu, w którym poznajemy jego własnych super-wrogów i sposób, w jaki sobie z nimi radzi. W każdym razie, Liga Sprawiedliwych to serial o potężnych herosach stawiających czoła wielkim zagrożeniom i jest to najlepszy superbohaterski patos, z jakim miałem do czynienia.

Young Justice jest czymś pomiędzy Teen Titans a Justice League. Liga Sprawiedliwych to ostatnia linia obrony, chroniąca ludzi przed tym, przed czym nie obroni ich nikt inny - przed globalnymi zagrożeniami i katastrofami. Liga Młodych to skład złożony z pomocników członków Ligi Sprawiedliwych, którzy zajmują się mniejszymi (choć równie ważnymi) zagrożeniami - zbyt małymi, by Batman miał na nie czas, czy zbyt subtelnymi i skrytymi, by mógł się nimi zająć Superman. Jednocześnie mają oparcie w tym, że to, czym się zajmują, to dla starszego bohatera byłaby pestka i jeśli coś ich przerośnie, to ktoś z Ligi im pomoże. Ale jak się później okazuje, niektóre zagrożenia są tylko z pozoru mniejsze i nie zawszę mogą liczyć na swoich mentorów, co zresztą odbija się na sposobie pracy zespołu. Klimat skrytych działań i intryg nadaje serialowi specyficzny jak na opowieść o superbohaterach ton, a motyw młodzieży rozwiązującej problemy po swojemu jest tu zrealizowany nad wyraz solidnie i aż do późniejszych sezonów udaje się uniknąć nastoletniej dramy.

Te dwa seriale prezentują pod pewnymi względami podobne, a pod innymi diametralnie różne opowieści o superbohaterach i w ten sposób uzupełniają się w dorobku animacji w świecie DC.

5. Avengers: Earth's Mightiest Heroes

W zasadzie mógłbym tu napisać to samo co wcześniej o realizacji najlepszych historii z komiksów w formie serialu - nie ukrywam, że jest to ogromna część mojego uwielbienia do Avengersów. Ale najważniejsze jest to, że twórcom udało się jeszcze lepiej zrobić to, co w X-Men - każda z postaci wydaje się ważna. Naprawdę nie miałem wrażenia, że to opowieść o Hulku, Kapitanie, Iron-Manie, a do tego jakiejś reszcie - tutaj każdy miał rolę do odegrania. Hulk oczywiście jest wielki, potężny i niezastąpiony w drużynie ze względu na swoją siłę i wytrzymałość. Kapitan Ameryka mistrzowsko wykorzystuje swoje otoczenie, a do tego jest jedynym, w którym cała reszta widzi jednoznacznego przywódcę. Iron-Man jest pewnym siebie dupkiem, który jest przygotowany na niemal wszystko i woli pracować sam, ale wie kiedy przyznać się do porażki i prosić o pomoc. Ale cała reszta jest równie ciekawa. Antman ma najbardziej lamerską moc wszechczasów (zmienianie rozmiarów) i jest jakimś tam naukowcem, nudy. A jednak kiedy przeciwnicy Avengersów ostrzegają, że Antman jest najpotężniejszym pośród nich, jakoś nietrudno mi w to uwierzyć. Jego umiejętności są dużo bardziej użyteczne niż mogłoby się zdawać, a do tego w ostatnim sezonie mu odbija, co daje komiczny efekt. Thor mówi i zachowuje się w lamerski sposób, ale w serialu to tylko podkreśla jak trudno mu jest żyć poza swoim światem, wśród śmiertelników, czego mimo wszystko nie żałuje. Czarna Pantera jest królem jakiegoś państwa dzikusów, ale jak się w praktyce okazuje jest jeszcze lepiej przygotowany na wszystko niż Iron-Man, zawsze o kilka kroków do przodu względem reszty drużyny. Hawkeye jest wiecznie pewny siebie i zawsze jest to uzasadnione. Nie jest o krok do przodu tak jak jego koledzy, ale dokładnie tam, gdzie jest potrzebny. Dialogi drużyny są zabawne, sceny akcji widowiskowe i każda przygoda w jakiej uczestniczą udowadnia, że są najpotężniejszymi bohaterami na Ziemi. Zdrowa dawka superbohaterskiej energii rodem z komiksów Marvela, a przy tym uczynienie jakimś cudem prawie każdej postaci interesującą.

4. Fullmetal Alchemist: Brotherhood

Jest kilka rzeczy, które wyróżniają ten serial. Po pierwsze - otoczka. Steampunk, w którym do pociągów, broni palnej i radia dołączają metalowe protezy podłączane wprost do nerwów, które są w stanie całkowicie zastąpić "zwykłe" kończyny. Istnienie alchemii - czyli nauki polegającej na chemicznym zrozumieniu wszechrzeczy, która pozornie objawia się umiejętnością przekształcania materii w inną (pod warunkiem, że zachowuje ten sam skład) przy pomocy odpowiednich kręgów transmutacyjnych. No i muzyka - zarówno budujące nastrój motywy muzyczne w tle jak i rewelacyjny utwory z czołówek i napisów końcowych, w tym Again, Period czy Melissa. A przede wszystkim to świetna opowieść pełna wartkiej akcji, wzruszających momentów i połączenia bardziej osobistych wątków z wydarzeniami mającymi ogromną skalę - i nawet gdyby części z nich zabrakło, to pozostałe by się obroniły.

Jest jeszcze coś, co dopiero niedawno zauważyłem i doceniłem - przejawiający się przez praktycznie całą serię motyw zasady Równoważnej Wymiany. W tym świecie jest to zasada ważna dla alchemików, bo oznacza, że nic nie bierze się z niczego i by coś zyskać, musimy poświęcić coś o takiej samej wartości. Jest to również filozofia, która objawia się praktycznie na każdym kroku. W ostatnim odcinku Ed zauważa, że nie da się czegoś nauczyć bez cierpienia, nie da się czegoś osiągnąć bez wysiłku. I w istocie, przez całą serię bracia Elric wiecznie muszą coś poświęcać - czasem jest to spokój ducha, innym razem przyjemność, czasem nawet poważniejsze, bardziej trwałe rzeczy. Kiedyś mi się zdawało, że poświęcają znacznie więcej niż dostają - ale czym jest odrobina szorstkości czy skąpstwa przy perspektywie ocalenia życia czy zachowania twarzy przed kimś ważnym?

Na nieszczęście Brotherhood to druga serialowa adaptacja mangi FMA. Pierwsza była dużo gorsza i od pewnego momentu jej twórcy musieli wymyślać fabułę sami, bez autorki oryginału. Z jednej strony była ona równie angażująca na osobistym poziomie co Brotherhood i nawet lepiej wyrażała uczucie beznadziei, ale ogólny poziom wyraźnie spadł, a rozwiązania sytuacji były daleko od satysfakcjonujących. Problem w tym, że pierwsza połowa tego serialu była wierna oryginałowi, więc przy produkcji Brotherhooda nie było sensu ponownie rysować odcinków o pierwszych podróżach braci Elric. Niestety, odbiera nam to wiele okazji do zżycia się z nimi w nieco luźniejszym klimacie - zamiast tego niemal od początku towarzyszą nam ciężkie przeżycia i perspektywa poświęceń w drodze do upragnionego celu. Te cięższe klimaty to bardzo silna strona serialu, ale jednak dobrze wspominam te wcześniejsze, rozgrzewkowe odcinki. W każdym razie, to jedno z tych anime, o których nie myślę w kategorii "czegoś co wyszło z Japonii", a po prostu bardzo fajnego serialu, który bez wahania poleciłbym nawet osobom niecierpiącym dalekiego wschodu.

3. Avatar: The Last Airbender

Najlepsze z dwóch światów - wschodniej i zachodniej animacji. W tym przypadku mamy do czynienia z typowo shonenową historią, ale opowiedzianą po amerykańsku. Świat jest podzielony na narody ognia, wody, ziemi i powietrza, każdy naród ma elementalistów kontrolujących jeden z żywiołów, do tego jest jeden wybraniec, który może kontrolować każdy z elementów i korzysta z tej mocy by utrzymać równowagę na świecie. Tyle, że naród ognia postanowił sobie urządzić podbój świata i przez 100 lat nikt ich nie powstrzymał, łącznie z Avatarem, co czyni jego zadanie niezwykle trudnym... Na szczęście pomimo założeń rodem z anime dla nastoletnich chłopców, serial jest utrzymany w nieco innej konwencji. Właściwie ciężko powiedzieć jakiej. Z jednej strony nieco baśniowej, z drugiej bohaterowie są bardzo współcześni w swoim sposobie mówienia czy zachowania. A jednocześnie wydają się być idealnie pomiędzy wiarygodnością, a podkolorowaną, bajkową rzeczywistością. To głównie nieco zbyt dojrzałe jak na swój wiek dzieciaki, którym jednak ta przedwczesna dojrzałość nie odebrała ducha i pragnienia przygody. Praktycznie każde z nich jest wielowymiarowe, ma własne pragnienia, powody by wstawać każdego dnia, ale też problemy, z którymi nie zawsze może się uporać. Dorosłe postaci są tu prezentowane głównie z perspektywy młodzieży - jako wzory do naśladowania, nie do końca zrozumiali doradcy, ale też silne osoby gotowe wziąć na siebie ciężar niesiony przez młodszych, jeśli tylko jest to możliwe. Przeciwnicy dają nam jasny powód do tego, żeby ich nie lubić, ale serial nie pozwala zapomnieć, że też są ludźmi i mają powody, dla których są jacy są. Zresztą, lubię mówić, że to opowieść, który podchodzi w dojrzały sposób do prostych spraw. Konflikty dobra ze złem, dylematy robienia czegoś złego w słusznej sprawie, problemy równości, brania odpowiedzialności za swoje czyny - żadne z nich nie jest rozdmuchane i nie są wpychane widzom do gardła w dogmatyczny sposób. Twórcy dopilnowali, żeby za każdą przekazywaną wartością szło dobre, niewymuszone uzasadnienie.

Ale to przede wszystkim opowieść o podróży kształtującej głównego bohatera i przygotowującej go do starcia, od którego zależeć będą losy świata. Opowieść, w której udało się zachować powagę sytuacji, jednocześnie nie popadając w pompatyczność i pozwalając bohaterom dojrzeć w swoim czasie. A bohaterowie są w tym wszystkim chyba najlepsi. Protagonistą jest Aang - młody mnich, wychowany w oddzielonej od świata świątyni, a więc nie do końca przystosowany do otoczenia. Nie od razu godzi się z tym, że to on jest wybrańcem, ale stara się brać odpowiedzialność związaną z tym przywilejem i pomagać ludziom kiedy tylko może. Katara jest panną idealną, która okazuje się nie być aż tak idealna, a przy tym jej dążenie do ideału potrafi przynieść więcej szkód niż pożytku. Ale w kluczowych momentach jej bezinteresowna natura wychodzi na jaw i jest gotowa do poświęcenia własnej dumy, jeśli zbliży w ten sposób drużynę do wspólnego celu. Toph jest niewidoma, ale dzięki byciu "magiem" ziemi potrafi wyczuwać wibracje płynące przez podłoże i tym samym "czuje" otaczające ją kształty i ruch. Pomimo pozornej niepełnosprawności ma bardzo mocny charakter, cięty język, do wielu rzeczy podchodzi z dystansem i ostrożnie wybiera, które uczucia komu pokazać - w tym skromność i cierpliwość ujawniającą się w jej sposobie walki, a niekoniecznie w usposobieniu. Zuko to książę narodu ognia (tego, które próbuje podbić pozostałe narody), wygnany przez własnego ojca i pochłonięty żądzą odzyskania honoru udowadniając mu, że jest godzien królewskiej łaski i książęcych przywilejów. W podróży towarzyszy mu stryjek, który mimo lekkiego ducha i pozornej słabości pozostaje jednym z najbardziej utytułowanych generałów w dziejach, potężnym wojownikiem o silnej osobowości, kryjącym się w ciele niepozornego staruszka.

W końcu Sokka, brat Katary. To wyjątkowy przykład tego, jak napisać serialowego "błazna", jednocześnie nie czyniąc z niego ani bezużytecznej ofiary, ani przesadnego koksa, który i kopie tyłki i jeszcze wali śmieszne tekst. Sokka nie jest przesadnie mądry, nie jest też najsilniejszym wojownikiem. Jego siostra jest zwykle bardziej odpowiedzialna, jego moralność bywa dwuznaczna i zdarza mu się niezbyt poważnie brać sprawy, które mogłyby tego wymagać. Jego użyteczność polega na myśleniu poza schematami. Nie znaczy to, że jest dziwakiem żyjącym według porąbanych wartości nie przystającym w żaden sposób do społeczeństwa. Chodzi przede wszystkim o dwie rzeczy - zachowanie zdrowego rozsądku, kiedy inni zbyt łatwo dają się nabrać wiarygodnym kłamstwom i umiejętność znalezienia wyjścia z każdej sytuacji. A do tego różnorodny humor w jego wykonaniu. Z jednej strony zachowawcze, sarkastyczne podejście. Z drugiej robienie z siebie głupka bądź pozwalanie innym robić z siebie głupka, żeby podnieść ich na duchu. A z trzeciej nabijanie się z innych, kiedy na to zasługują. Oczywiście dużą rolę gra po prostu dobre poczucie humoru twórców scenariusza, ale Sokka jest po prostu fajnym, wiarygodnym bohaterem. Głupio mi się tak o nim rozpisywać, kiedy jego rola w serialu nie jest aż tak kluczowa. Ale zastanawiam się, czy nie odegrał istotnej roli w tym, jak wielu fanów ma Avatar.

2. House M.D.

To w pewnym sensie "idealny" serial. Jest humor, są emocje, są przemyślenia, jest drama, a do tego dobra muzyka i świetne ujęcia. House ma mnóstwo do zaoferowania zaangażowanym, pochłaniającym odcinek po odcinku widzom, ale jednocześnie jest bardzo przyjazny dla nowych bądź okazjonalnie oglądających. W każdym razie, jest wiele powodów, by lubić ten serial. Najoczywistszym jest postać doktora House'a - bystrego, przenikliwego, ale też sarkastycznego i bezczelnego lekarza, który nienawidzi swoich pacjentów i jest uzależniony od środków przeciwbólowych. Geniusza będącego w stanie zdiagnozować i wyleczyć choroby, z którymi nie poradziłby sobie nikt inny. Dziwaka, w pełni korzystającego z tego, że geniuszy niektóre normy społeczne nie obowiązują. Człowieka o silnych przekonaniach i wiecznie dążącego do prawdy, ale przy tym mającego zero szacunku do cudzych przekonań, gotowego wyśmiać wszelkie wartości.

Drugi powód to sama otoczka - pomysł, żeby tego aspołecznego geniusza umieścić w środowisku, w którym jego pracą jest ratowanie życia... Rewelacja. W dodatku dzięki nietypowym metodom pracy zespołu i zręcznemu wplataniu informacji o różnych chorobach i metodach ich leczenia, same zagadki medyczne zaczynają angażować nie tylko emocjonalnie, ale też intelektualnie. I chyba nie muszę mówić, że szpital sprzyja dramie.

Po trzecie - dialogi. Jak ja kocham dialogi w tym serialu. Nic tu nie jest proste, żadnego smalltalku czy gadania o pierdołach. Wszystko jest meta, każda rozmowa jest badaniem gruntu, szukaniem ukrytych motywów, kłamaniem, albo celowym mówieniem prawdy w taki sposób, żeby wzbudzić podejrzenia. Każdy, nawet najmilszy i najszczerszy człowiek jest prędzej czy później wciągany w tę grę. Dziwne znaki, doszukiwanie się ich znaczeń, dzielenie swoimi podejrzeniami na temat największych pierdół... A do tego różne podejścia członków zespołu do każdego tematu - drobne różnice w tym jak dużo mówią, jak bardzo się zagłębiają w sprawy innych, ile uwagi poświęcają różnym rzeczom. I znowu - żadnych świętości, zero szacunku. Jeśli nie zgadzamy się z cudzymi przekonaniami, to męczymy go tak długo, aż się ich wyrzeknie, albo nas przekona, że ma dobry powód, żeby się ich trzymać. Paradoksalnie dzięki temu wszelkie wartości zyskują na znaczeniu, bo wiemy, że nie biorą się znikąd.

Powiedzmy jednak, że to wszystko mogłoby się w końcu znudzić. Mamy więc drugą stronę medalu - nie tylko to, jak House reaguje na świat, ale też to, jak świat reaguje na House'a. A człowiek o tak silnej osobowości musi mieć duży wpływ na każdego, kto ma z nim styczność. Jego szefowa musi być wiecznie bystra i twarda, żeby pozwolić House'owi być sobą, ale jednocześnie nie dać mu wejść innym na głowę. Pracownicy nie tylko muszą zrozumieć o co mu chodzi i podsuwać różne myśli i pomysły, ale też być gotowi do konfrontacji, kiedy nie zgadzają się z jego metodami czy teoriami. Przy tym cały czas grają w jego gierki, w których czasem nie liczy się nawet życie pacjenta. A jego jedyny przyjaciel musi być gotowy na absolutnie wszystko. House może wyrządzić mu krzywdę, wsypać narkotyki do kawy, wrobić w przestępstwo - wszystko, co wyda mu się zabawne, albo pomoże w dążeniu do jakiegoś celu.

Kulminacją całego serialu jest dla mnie scena z końca trzeciego sezonu. Jeden z pracowników po kilku tygodniach zapowiadania swojego odejścia w końcu przechodzi do czynów. Dopiero przy ostatnim pożegnaniu House oznajmia mu, że chciałby, żeby został. Pracownik mówi to, czego wszyscy się domyślali - odchodzi, bo nie chce stać się taki, jak House. Chce ratować ludzi, a nie rozwiązywać zagadki. Na co House odpowiada: Myślisz, że pacjentkę to obchodzi? Myślisz, że to obchodzi jej męża? Myślisz, że dzieci, które może teraz urodzić dzięki mnie będzie obchodziło dlaczego ją uratowałem? To ty jesteś egoistą, nie ja. Fascynująca postać, bardzo dobry serial.

1. Daria

Zazwyczaj jeśli coś lubię, to głównie dlatego, że olewam wady, wpisując je w konwencję. Dialogi z superbohaterskich seriali są serowe i kukurydziane, ale to tylko superbohaterskie seriale. Regular Show bywa nudny, ale trochę o to w nim chodzi. Spongebob i Jam Łasica to tylko kreskówki dla dzieci. Avatar musi sobie pozwalać na uproszczenia z tego samego powodu. FMA to mimo wszystko anime, więc trzeba przyjąć niektóre japońskie klisze. Bardzo rzadko mi się zdarza, żebym nie musiał mniej lub bardziej świadomie zmrużyć oka na jakiś aspekt twórczości, żeby móc docenić całość. A piszę o tym, bo akurat Daria podoba mi się pod każdym względem. Podoba mi się humor, który nie jest ani trochę odrealniony czy przesadzony. Podoba mi się otoczka serialu z niewielką ilością muzyki i dźwięków otoczenia. Podoba mi się sama muzyka, głównie garażowych kapeli. Podobają mi się głosy i wygląd postaci. A to tylko wierzchołek góry lodowej.

Jak wygląda większość historii o byciu outsiderem? Bohater lub bohaterka chciałby być popularny, ale na przeszkodzie stoją jego nieśmiałość, dziwaczność bądź przejmowanie się wartościami, które dla innych są obiektem żartów. Czasem po wielu mękach ze skorupki wychodzi motylek i osiąga popularność. Czasem popularność przychodzi łatwo, ale bohater/ka odkrywa jej złe strony i wraca do swoich wiernych, niepopularnych przyjaciół. Innym razem popularności nie udaje się osiągnąć, ale pojawia się nagroda pocieszenia pod postacią wymarzonego chłopaka/dziewczyny, wygranej w konkursie/turnieju czy spełnienia się innego marzenia. Jak to wygląda w Darii? Zgoła inaczej, bo w jej świadomości koncept popularności zwyczajnie nie istnieje, a przynajmniej nie pod taką samą postacią jak w powyższych przypadkach. Zdecydowanie nie jest dla niej wartością, do której należy dążyć. Nie tworzy w swojej głowie podziału na popularnych i niepopularnych. Po prostu podchodzi do sprawy w dojrzały i rozsądny sposób. Rozumie, że są ludzie, którzy lubią być w centrum uwagi. Są też tacy, których osiągnięcia stawiają ich w centrum uwagi nawet jeśli o to nie zabiegają. Nie należy ani do jednych, ani do drugich, więc naturalne, że czas spędza raczej z książkami albo w bardzo wąskiej grupie znajomych. Nie chcę mówić, że namawianie dzieciaków do wyłączania się ze społeczeństwa i patrzenia na wszystkich dookoła z dystansem jest dobrym podejściem. Ale z drugiej strony, równie szkodliwe jest mówienie im, że jeśli nie mają masy kolegów, to coś z nimi nie tak i muszą się zmienić. Oczywiście serial był całkiem słusznie oskarżany o promocję nihilizmu, ale do tego może wrócę za chwilę.

Spróbujmy na chwilę zapomnieć o kontekście historycznym, o serialach, które Daria parodiuje i tematach, które komentuje. Siedzimy przed telewizorem, oglądamy MTV i leci serial animowany "dla dorosłych". Po czołówce z muzyką w stylu "bardziej garażowo się nie da" widzimy niemodnie ubraną dziewczynę w grubych okularach i glanach. Daria, bo tak się nazywa, jest uczennicą liceum, którego nie znosi tak samo jak większość dzieciaków. Tyle że nie ma problemu z nauką, a raczej z wymuszonym kontaktem z innymi ludźmi. Nasza bohaterka przez prawie cały odcinek nie zmienia wyrazu twarzy, mówi monotonnym głosem i nie rozmawia ze zbyt wieloma osobami. Jest trochę tajemnicza, nie wiemy właściwie czego chce, jakie są jej pragnienia czy marzenia - wiemy tylko na co narzeka. Interesuje nas jednak swoimi sarkastycznymi uwagami, wyluzowanym podejściem do otaczającego świata i tym, że jak się okazuje, wcale nie jest zbuntowana, wściekła czy smutna. Po prostu świat jest jej w dużej mierze obojętny, nudzi ją zwyczajność i kombinuje jak jej unikać, uciekając w telewizję i książki. Nie szuka okazji do wybicia się w towarzystwie, jeśli je dostaje, to niechętnie z nich korzysta. Jednocześnie otwartą wrogość okazuje właściwie tylko swojej siostrze. Trochę dlatego, że wrogość jest nieco mniej krzywdzącym uczuciem niż pogarda.

Czasem się zastanawiam, czy świadomym zabiegiem było zrobienie z tego serialu anty-sitcomu licealnego. Mamy nie za bystrą parę miłego, lubianego rozgrywającego futbolisty Kevina i równie miłej i lubianej cheerleaderki Brittany. Przyjaźnią się z czarnoskórymi Jodie i Maciem, przewodniczącą samorządu i innym futbolistą. Drugim wątkiem serialu byłaby Quinn i jej przyjaciółki gadające o ciuchach, chłopakach i imprezach. Daria jako siostra Quinn i koleżanka z klasy Jodie byłaby postacią tła, ponurą outsiderką wtłaczającą odrobinę czarnego humoru do serialu i przynoszącą wstyd siostrze. Tyle że wszystko jest opowiedziane z perspektywy Darii i nagle widać, że większość popularnych nastolatków nie reprezentuje sobą nic wartościowego. Za to Quinn na przestrzeni sezonów przechodzi największą transformację, ucząc się typowych wartości z seriali dla młodzieży (o nie podążaniu bezmyślnie za innymi, o tym że nauka to nie obciach, o tym żeby nie myśleć tylko o sobie), przy czym oczywiście z perspektywy Darii jest to strasznie infantylne.

Humor serialu opiera się głównie na kontraście zachowawczej i rozsądnej Darii oraz jej niemal karykaturalnym otoczeniu. Siostra chcąca być królową popularności, lekko nieobecny ojciec rozpamiętujący swoje dzieciństwo, matka pochłonięta karierą i starająca się nie być przy tym złym rodzicem, głupi futbolista, głupia cheerleaderka, natchniony nauczyciel angielskiego i załamany swoimi uczniami nauczyciel historii. Daria częściej posługuje się sarkazmem niż mówi coś na poważnie, nabijając się z niewiedzy i łatwowierności innych, wprowadzając ich w błąd dla rozrywki, sprawdzając na jak wielkie kłamstwo dadzą się nabrać. Interakcja między nią a światem to główne źródło humoru, ale głupie rozterki i nieporozumienia niektórych bohaterów potrafią rozbawić nawet bez komentarza bohaterki. Zresztą, nie tylko popularnym dzieciakom się oberwało, bo nawet zaprzyjaźniona artystyczna rodzina Trenta i Jane Lane'ów potrafi być obiektem żartów, kiedy za bardzo oddadzą się natchnieniu albo w inny sposób oddają hołd stereotypom początkujących muzyków czy malarzy.

Skoro mowa o Lane'ach, to wróćmy do najważniejszego - czyli tego, co serial ma do powiedzenia na temat bycia outsiderem. Jane jest jedyną przyjaciółką Darii, poznały się w szkole i "swój legł do swego". Chociaż dzieli je chyba nawet więcej niż łączy, to zrozumiały się nawzajem jak nikt nigdy wcześniej. Kluczowe jest to, gdzie przebiegają podobieństwa, a gdzie różnice. Obie nie cieszą się bujnym życiem towarzyskim, patrzą z pewną pogardą na podążanie za popularnością i ogólną niedojrzałość otaczającego je świata. Ale Darię to wręcz odrzuca, szkoda jej słów na gadanie o innych, szczerze nie przepada za ludźmi ze swojego otoczenia, więc nie widzi powodu mówić o tym na głos. Za to Jane bardzo chętnie z przesadą nabija się z przyzwyczajeń, zwyczajów czy potrzeb innych, bo nie są jej kompletnie obce, po prostu podchodzi do nich z dystansem. Daria nie lubi się angażować, ale jeśli szczerze wierzy w jakąś sprawę i wie, że nikt inny się nią nie zajmie, to przełknie pigułkę, wyjdzie z domu, zwróci się do kogoś z prośbą czy sugestią. Jane nie tyle nie lubi, co wręcz nie czuje potrzeby angażowania się. Nie lubi czuć się zmuszona do tego, co robi - za to znacznie częściej jej się zdarza wyjść z domu żeby zająć się jakimś projektem, albo po prostu dla zwyczajnej rozrywki. Chociaż dla kogoś z zewnątrz obie są dziwaczkami ekscytującymi się dziwnymi rzeczami, to Jane mniej się przejmuje i wyżej ceni rozrywkę, za to Daria bardziej stara zachować uczucia dla siebie i nie angażować dopóki nie jest to konieczne.

Mówiłem o nihilizmie, w pewnym sensie te postaci prezentują dwie jego strony. Z jednej strony Jane, dla której nie tylko bronienie swoich przekonań, ale wręcz ich posiadanie są bez sensu. Wolny duch, dla którego największą wolnością nie jest możliwość robienia co chce, ale możliwość nie robienia tego, czego nie chce. Z drugiej Daria, skrępowana przez rodziców, siostrę, swoje położenie i upodobania, decyduje się nie podejmować walki. Nie sądzi, by mogła wygrać, więc zamiast tego akceptuje swoją klatkę i czyni ją jak najwygodniejszą. Rezultat tych większych i mniejszych różnic jest prosty: Jane jest bardziej społeczna, Daria nie lubi ludzi. Zdarza się. Co z tym zrobisz? Pogodzisz ze swoją innością, czy będziesz na siłę starał dopasować z marnym efektem? To chyba najważniejsza lekcja tego serialu, przewijająca się w prawie każdym odcinku. W jednym z nich Quinn mówi swoim przyjaciółkom, że Daria chyba nie przejmuje się popularnością, na co te reagują z niedowierzaniem - czy to w ogóle możliwe? W innym Jodie próbuje namówić Darię, żeby się otwarła i dała innym szansę, po czym jak na ironię sama się unosi nie wytrzymując nieuzasadnionego poczucia wyższości swojego rozmówcy. Później porównują swoje podejścia do życia i Daria przyznaje, że może niekoniecznie chciałaby być taka jaka jest, ale to jedyne co dla niej działa w świecie taki jak ten i z rodziną taką jak jej.

Wydaje mi się, że serial raczej usprawiedliwia niż promuje wycofanie się ze społeczeństwa. Pocieszenie, że jeśli jesteś w podobnej sytuacji to wiedz, że było w niej wystarczająco wiele ludzi, żeby powstał o nich serial. Zachęcenie, że jeśli unikanie kontaktów z innymi czyni cię szczęśliwszym, to może nie warto się zadręczać nie przystawaniem do cudzych standardów. Oczywiście każdy miał inne doświadczenia szkolne, podjął inne decyzje i zależnie od okoliczności i swojego charakteru mogły one dać różne efekty. Ja sam bardzo cieszę się z odkrycia Darii jeszcze w szkole. Serial pomógł mi pogodzić się z tym gdzie byłem i docenić to, co miałem. Dostarczył mi rad i przemyśleń w zabawnej, strawnej formie, z ciekawą oprawą i wciągającymi wątkami. Pewnie bardzo długo będzie u mnie na pierwszym miejscu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz